Został mi tydzień o oficjalnego rozpoczęcia pierwszego roku na studiach. Adrian już wyjechał. Drugi Adrian właśnie jest w drodze do Holandii... Tak naprawdę, nie zostanie tu nikt. I nikt nie wiem, bo nie potrafię się przyznać, dlaczego się tak dziwnie zachowuję. Po części nie chcę burzyć ich radości, że się wyprowadzają, zwłaszcza, że widzę ile to dla nich znaczy. Po części boje się przyznać, że nie chce zostać sama, bo to jest mój największy lęk. Samotności. To trochę paradoksalne, bo ja trochę kocham moją samotność, jednak napawa mnie ona niepokojem. Przecież wszystko w stosownych ilościach powinno być przyjmowane. Ilość przyjaciół jest stosowna, ilość samotności jest stosowna, ale... Coś czuję, że zostanie ona poważnie zachwiana. I to cholerne powtarzanie, że poznasz nowych ludzi... Tak, tak, wiem, że ich poznam. Ale chyba tylko ja wiem, jak ja nie lubię poznawać nowych ludzi, jak ja nie lubię udawać, jak bardzo bywam uprzedzona do wszystkich i jak często zwyczajnie od razu z góry kogoś nie lubię. Ale co kogo to obchodzi, poznasz nowych ludzi, nie będziesz sama, poznasz nowych ludzi... Zesrajcie się tym...
Boję się na dodatek, że wszyscy wyjadą i faktycznie poznają kogoś lepszego, bardziej rozrywkowego, bardziej zabawnego, niż ja, kto na dodatek będzie tam, na miejscu, na uczelni, na tym samym kierunku, w mieszkaniu... A mnie kto się trafił na uczelni? Jedyna osoba, której tam nie chcę, bo 4 lata mi wystarczyły i przeboje w 4 klasie naprawdę pokazały, jak bardzo się myliłam, co do niej. A teraz czeka mnie dojeżdżanie z nią busem, kurwa mać. Akurat te znajomości z mojej cholernej klasy chciałam zakończyć wraz z odebraniem świadectwa maturalnego... Nie, nie, zawsze się przyczepią, gdzieś zaplączą, będą za tobą, jak pierdolony cień. Mniejsza. Mam nadzieję, że będziemy miały zajęcia w cały świat i nie będziemy się widywały w busie, bo naprawdę mogę zrobić komuś krzywdę.
A w domu pachnie ciastem, którego przecież nie mogę zjeść...