Ostatnio bardzo łatwo jest mnie doprowadzić do płaczu. Nie trzeba zbyt wiele, po prostu dużo płaczę, naprawdę, mimo tego, że nie ze smutku.
Raz, na przykład, oglądałam sobie ponownie (znam to na pamięć) koncert My Chem Venganza. Niby nic, takie tam pioseneczki z mojej ulubionej płyty. I nagle, coś mnie tak wzięło, że szlochałam jak głupia. Nie tyle, co mi łzy poleciały po policzku, ja przez godzinę wyłam jak głupia i wcale się uspokoić nie mogłam. To było tak piękne i dla mnie wzruszające, że aż mnie zaczęło palić od środka, że to już nigdy więcej nie będzie miało miejsca.
Drugim zaś razem, do płaczu doprowadziła mnie wiadomość od Łukasza. Ha, śmieszne, bo to było zwykłe 'kocham Cię'. Zwykłe, a jedna nie zwykłe, nie dla mnie, bo w sumie znów coś mnie tak poruszyło i znów beczeć zaczęłam, bo nie sądziłam, że można aż tyle i tak mocno czuć.
Trzecim razem, tutaj już ryczałam w pracy, bo Jimmy właśnie wtedy odświeżyła sobie pamięć moim postami. I znów 'dziękuję, że jesteś' spowodowało atak serca, ściśnięte gardło i chęć natychmiastowego pojechania i wyściskania. Pewnie, kochanie, że jestem, byłam i zawsze będę. I tak samo to, że jestem tym 1% ludzi ze 100%, którzy nigdy jej nie zostawią i co lepsze, to jej daje siłę. I to, że dopiero teraz sobie uświadomiła, jak mnie bolało i przerażało to, co chciała zrobić w maju. Moja desperacja była tak wielka, że byłam bliska jechania do niej i ratowania jej i walczenia za nią. Mówię serio. Takich cudownych ludzi spotyka się raz na milion.
Czwartym razem (a to wszystko w przeciągu tygodnia, dacie wiarę?) płacz spowodował, wstyd się przyznać, teledysk Marsów. Nadal nie lubię ich, nadal ich nie słucham, a teledysk widziałam w telewizji, (serdecznie pozdrawiam Aś, mojego Echelonowego fejma z teledysku!). Jednak gdy zobaczyłam to, co zrobili do Do or Die (swoją drogą, to samo co do tego Closer to the Ege, co jetst nie fajne, nie ładnie się powtarzać) to znów wyć zaczęłam i przez długi czas nie mogłam zrozumieć, DLACZEGO. Dopiero po chwili do mnie dotarło, że z zazdrości. Ano tak, ze zwykłej, dziecinnej zazdrości. Bo to nie fair, że oni nadal mają Marsów, że mają ich koncerty, nowe płyty i teledyski. A ja nigdy więcej nic nowego MCR nie zobaczę, nie usłyszę, nie kupię. Później już płakałam, bo ich nie ma, bo Frerard, bo taka piękna miłość, bo ich widziałam na żywo i bo Helena...
Piąty raz, ostatni, miał miejsce dzisiaj, chwilę po tym, jak z pracy wróciłam. Widzicie, Julek, mój kochany Julek, wysłał do mnie list. Nawet nie wiecie, jaką dla mnie jest przyjemnością pisanie lisów (wszystkich chętnych zapraszam do pisania). Wiele rzeczy jest łatwiej napisać, niż powiedzieć. I wiesz, Julek, aż łzy w oczach miałam, kiedy czytałam ostatnie linijki listu. Ja też Ci dziękuję, że jesteś, że tak cudownie się z Tobą żyje, nawet jak nie gadamy ze sobą po trzy tygodnie. Niedługo się znów zobaczymy, ściskam, całuję, kocham!
Jak widzicie, strasznie się płaczliwa zrobiłam...