Mam do powiedzenia bardzo dużo rzeczy, jednak nie do końca potrafię precyzyjnie dobierać do siebie słowa, żeby wyrazić to co czuję. Bo czuję zbyt wiele rzeczy na raz, coś się we mnie bije, próbuje przebić swoimi szponami delikatną skórę i wydostać się na zewnątrz. Nie wiem co to jest, dziwna mieszanina złości, strachu, nienawiści, irytacji, lęku, przemęczenia, nieufności i braku pewności siebie. Zaczynają mnie zjadać własne koszmary i przestają mnie cieszyć małe rzeczy. W rzeczywistości nigdy mnie nie cieszyły, przez połowę swoje życia ich zwyczajnie nie widziałam. A teraz są, ale mijam je bez chwili refleksji. Nie wiem, ciężko mi określić, czy uda mi się w ogóle zdać nadchodzącą sesję, jeśli mam być szczera to nie zależy mi na niej w ogóle. Chociaż czuję gdzieś w głębi siebie, że to nieprawda, że to kłamstwo. Zależy mi, dlatego tak się boję, tak się przejmuję, tak mnie zjada to od środka. Ciężko mi się tego pozbyć. Nie wiem też co mam myśleć, moja niechęć do wszystkiego podcina mi skrzydła, czuję się wypłukana z większości rzeczy. Zbliża się styczeń, koncert Gerarda. Patrzę na bilet i... I nic nie widzę, nic nie czuję. Lekkie dreszcze podniecenia znikły w chwilę po tym, jak się pojawiły. Nie mam pojęcia jak walczyć z moją niechęcią i jak się jej z siebie pozbyć. Wsiąknęła we mnie, trochę toksyczna, jednak jest, a ja nie robię nic, by się jej pozbyć. Nie wiedzieć czemu znów wiele myślę o śmierci. Nie szukam w niej rozwiązania, po prostu myślę o niej, przytłacza mnie trochę, czuję jej oddech na moim karku, nawet nie wiem dlaczego. Dużo myślę o moich wierszach, tych wszystkich zapisanych liniach w zeszytach, tych wszystkich słowach, które tak płynnie kiedyś z siebie wyrzucałam... Próbowałam wczoraj opisać to co mam w środku. Przepełniła mnie tylko większa irytacja, że nie potrafię tego zrobić. Mało czytam ostatnio, praktycznie w ogóle, nawet nie mam ochoty iść do biblioteki. Nawet listu nie mogę skończyć od kilku miesięcy, bo za każdym razem kiedy siadam do pisania to coś ucieka z mojej głowy, uciekają z niej słowa i historie, które mogłabym w nim zawrzeć. Brakuje mi osoby, z którą mogłaby usiąść i napić się herbaty. I powiedzieć jej to wszystko. Każdy jest daleko mnie, albo raczej ja jestem daleko od nich. Bo wydaje mi się, że to już nie odległość nas dzieli, a moje podejście, moja chora gorycz i żółć, która we mnie zalega. I może to ja ich odpycham od siebie, nawet nie wiedząc, ze to robię. Może to wszystko moja jebana wina? Może jestem zbyt żałosna i pochłonięta tym gównem, że nie zdaję sobie z tego sprawy?!
Nie wiem jak mam z tego wyjść, ja pierdole.
Nie ma chyba nawet na to wystarczająco siły.
Po prostu pozwolę się pochłonąć temu.
Niech mnie zeżre.