Patrzyłam dzisiaj w moje oblicze lustrzane, z upiętymi do góry czarnymi włosami, podkreślonymi eyelinerem oczami, miętowej bluzce, jasnych spodniach i sandałkach. Przyglądałam się sobie uważnie i zastanawiałam się, kiedy ja się tak zmieniłam. Te 3 lata przeleciały mi między palcami, jak woda. Nie wiem, kiedy przestałam farbować włosy na czerwono. Ani kiedy zdecydowałam się na rudy kolor. Nie pamiętam kiedy nosiłam męską koszule w kratkę i zdarte do granic możliwości trampki. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy zdecydowałam się zacząć malować oczy, nadkładać jakiś podkład na twarz. Nie zauważyłam, kiedy z dziecka, zaczęłam stawać się bardziej dojrzała. Nie tylko fizycznie, ale emocjonalnie. Nie mogę ulokować w czasie, kiedy to wszystko się zmieniło, czy był to powolny proces, czy obudziłaś się któregoś dnia i byłam już inna. Może na to wszystko wpływ miał mój związek, ten jeden prawdziwy, może ten drugi, oszukiwany i udawany też. Może to podczas mojej śmierci zaczęłam rodzić się inna. Zmieniona, już nie z czerwonymi włosami, już nie nie umalowana i pogniecionej koszuli. Może podczas mojej śmierci, podczas mojej śpiączki coś we mnie zaskoczyło. Lubię zmiany. Te są pozytywne, przyniosły ze sobą wiele nowego. Uświadomiłam sobie, że nie muszę pokazywać wszystkim jaka jestem, bo ich to nie obchodzi. Nie muszę manifestować, że lubię pana Mansona, że byłam na koncercie Misfits, że jara mnie MCR, że lubię krew, śmierć i książki o kanibalach, a mój tumblr wygląda jakby prowadziła go chora na umyśle osoba z obsesją na punkcie śmierci. Nie muszę, bo ważne jaka jestem, a nie na jaką się kreuję. I podoba mi się to, bo nie przestałam się na siłę starać i udowadniać im jaka ja naprawdę jestem. To nie sprawa innych, jakie spodnie nosze, jaką mam koszulkę i czy mam glany czy kozaki. Nadal zachowuję swoją tożsamość.
Klaso maturalna, proszę, bądź dla mnie dobra, proszę, nie utrudniaj mi tego. Proszę...